Bieg 7 Dolin 100 km po górach. Szukałem wyzwań, na drugą połowę roku by mieć większą motywację do treningu. Na większość ultra nie było już miejsc, na szczęście znalazł się jeden. Bieg 100 kilometrowy w okolicach Krynicy Zdrój po górach. Od razu się zapisałem, mimo niestety wysokiego wpisowego i ogólnych kosztów towarzyszących biegowi.
Profil trasy wyglądał na bardzo obiecujący, byłem ciekaw jak mój organizm spisze się w górach, jaka będzie różnica w stosunku do setki płaskiej, którą biegłem w czerwcu. Wydawało mi się, że powinno być dosyć dobrze, bo wiele osób w internetach uważało, że w górach znacznie bardziej pracują mięśnie czworogłowe uda - a te mam chyba najbardziej rozbudowane, to mój spory atut. Ludzie też pisali o zbiegach, że są nawet trudniejsze od podejść, jakoś nie mogłem w to uwierzyć, liczyłem, że na zbiegach sporo odrobię z czasu, który tracę na podbiegach. Po przybliżonych wyliczeniach matematycznych, uwzględniając pewien progres od czerwca spodziewałem się wyniku pomiędzy 12 a 13 godzin. Gdzieś po cichu marzyło się poprawienie 11h14m z czerwca. Bo w końcu to są polskie, stosunkowo niskie góry, a nie Tatry, więc bez przesady z tymi podbiegami - myślałem. Taki wynik w zeszłym roku zagwarantowałby mi miejsce w pierwszej 20tce biegu (a w zeszłym roku startowało ok. 500 osób).
Fontanna w Krynicy
W Krynicy byłem już dzień wcześniej, bo w czwartek, 36 godzin przed startem. Po zameldowaniu się i ogarnięciu się stwierdziłem, że wybiorę się wolnym marszobiegiem na rekonesans pierwszych 5km trasy, by zapoznać się z warunkami panującymi w lesie i mieć pojęcie jakie przełożenie cyferki z profilu mają na rzeczywistą trudność.
Po rekonesansie stwierdziłem że będzie trudniej niż myślałem, na zbiegach nieco błota, podbieg ostry, ciężko będzie nawet na nim truchtać. O wyniku poniżej 12 godzin szybko zapomniałem. Jeszcze w ogóle przesadziłem na tym rekonesansie i łydki się za bardzo zmęczyły, nie zregenerowały się w 100% już do startu.
Na 8 godzin przed startem, który był o godzinie 3:00 w sobotę, zorganizowana została "obowiązkowa" odprawa. Nic ciekawego się na niej nie dowiedziałem, ale nie żałowałem, że poszedłem bo czuć na niej już było taki fajny klimat biegu. Nad Krynicą zapadał zmierzch, a w środku nowoczesnej dużej sali ponad 1000 biegaczy którzy jutro w nocy wyruszą w góry się ścigać. Nie wszyscy biegli na setkę, niektórzy startowali na 66 lub 36 km.
Odprawa przed biegiemTrochę się obawiałem, że zaśpię, więc nie chciałem iść spać, ale z drugiej strony rozsądek podpowiadał, że warto być wyspanym przed kilkunastoma godzinami biegu, a budzik powinien dać radę. Ponadto coś takiego jest czasem, że jak bardzo chcemy się obudzić o danej godzinie to i bez alarmu w telefonie udaje się obudzić. W każdym razie na starcie, razem z 3 workami z rzeczami na przepaki byłem już zaraz po drugiej. Przed startem czuć było atmosferę podniecenia i niepewności w powietrzu, zapamiętam też setki czołówek (latarek) na głowach biegaczy w środku nocy.
Wystartowałem bardzo szybko, pierwszy kilometr po 4:45 bo był płaski. Stwierdziłem, że do pierwszego przepaku (na 36 km) pobiegnę tak szybko jak to tylko możliwe, wychodząc z założenia, że w drugiej części trasy i tak wszystko będzie mnie bolało i będę mieć mało sił. Chodziło też o taką zależność, że im mniej spędzę czasu na danym odcinku tym mniej się zmęczę (tak samo Kenijczycy po maratonie wyglądają na bardziej świeżych niż przeciętny Kowalski, bo biegną dwa razy krócej). Też trochę jest tak, że 99% ludzi twierdzi, że opłaca się zacząć wolniej, a później przyspieszać, a ja lubię iść pod prąd.
W każdym razie do 22 km utrzymywałem się w czołówce, byłem w okolicach 30-40 miejsca. Niestety przed pierwszym przepakiem był ostry zbieg - na nim przewrócilłem się dwa razy przecierając mocno do krwi kolano i trochę łokieć. Okazało się że czołówka ma buty na trail i śmiga na "zjazdach" parę razy szybciej i bezpieczniej ode mnie. Na zbiegach wyglądałem jak dziecko we mgle. Co dodatkowo potęgowało ból w nogach, bo gdy schodzisz z góry musisz się zapierać nogami, wykonywać dodatkową pracę przeciwko sile grawitacji, a przy zbieganiu wykorzystujesz tą siłę.
Po pierwszym przepaku było najmocniejsze podejście na trasie, 900 metrów przewyższenia na paru kilometrach - podejście pod Radziejową. O dziwo mimo, że byłem już bardzo zmęczony, to wyprzedziłem paru zawodników na podejściu. Oczywiście nijak to się miał do strat poniesionych na pierwszym mocnym zbiegu. Tak wędrowałem przez dalszą część trasy, pod górę szybko idąc i nadrabiając straty, po płaskim truchtając, a w dół tracąc bardzo dużo. I rzeczywiście w drugiej części biegu przeklinałem zbiegi, które były dla mnie odcinkami tragicznymi - ani nie mogłem z nich schodzić bo mięśnie strasznie bolą przy zapieraniu się, ani nie mogłem zbiegać bo jak odcinek nie był błotnisty to był kamienisty i nie miałem zaufania do moich zmęczonych już nóg czy nie wywinę orła. W efekcie wychodziło coś pomiędzy.
Nie wiedziałem na jakim znajduje się miejscu w trakcie biegu, wiedziałem natomiast że z tych 900 osób co wystartowało, połowa pewnie nie dobiegnie, trasa jest zbyt trudna by tylu ludzi dobiegło do mety w limicie.
Na 12 km przed metą zameldowałem się na ostatnim punkcie odżywczym. W dobrym nastroju bo na ostatnim paro kilometrowym podejściu wyprzedziłem chyba z 15 zawodników. Niestety przed nami był jeszcze jeden zbieg i akurat właśnie zaczął padać deszcz. Chodziło tylko o jeszcze większe błoto na zbiegu, to czy zmoknę czy nie nie robiło mi za bardzo różnicy. Także te ostatnie 10km zbiegu to była tragedia. Tempo wynosiło na nim chyba z 9 albo 10 minut na kilometr. Na tym odcinku wyprzedziło mnie też najwięcej ludzi, chyba z 20.
Poderwałem się do szybkiego biegu dopiero na 1200 metrów przed metą gdy dotarliśmy już na asfaltowe ulice Krynicy. Ruch był wstrzymywany, bo biegłem. Przede mną jeden pan finiszował w żółtej koszulce. Pościgaliśmy się do linii mety, ale nie dałem mu rady.
Po dotarciu na metę byłem oczywiście okropnie szczęśliwy. Nie do końca jestem pewien czy bardziej z tego, że ukończyłem ten bieg w rozsądnym czasie 14 godzin 46 minut, czy z tego że to już koniec i nie muszę dalej biec. Dostaję medal, folię NRC i siadam na jakichś schodkach, jeszcze chwilę oglądając innych finiszerów.
Dopiero po 3-4 dniach zaczynam normalnie chodzić po schodach nie musząc trzymać się poręczy. Oprócz mięśni organizm też dostał po dupie, bo w parę dni po biegu przeziębiam się.
Podsumowując: wyniku pomiędzy 12 a 13 godzin nie udało się osiągnąć. Wydaje mi się, że nie udałoby się go osiągnąć nawet gdybym zaczął pierwsze 36 km spokojnym tempem. Miejsce 190 (albo 181 bo są dwie klasyfikacje - jedna klasyfikacja dotyczy biegu, a druga dotyczy wszystkich osób startujących w mistrzostwach polski w biegu górskim, nie pytajcie mnie co to za różnica), traktuję jako takie sobie miejsce. Z jednej strony wyprzedziłem prawie 80% stawki (a ta różni się trochę od stawki startującej w biegach krótszych), z drugiej strony wyprzedziło mnie 10 kobiet (bez urazy) i jeden młodszy koleś ode mnie. Na nic więcej nie było mnie raczej stać w tym dniu, może z 10-15 minut mógłbym urwać spędzając mniej czasu na przepakach i punktach odżywczych.
Przede wszystkim jednak się cieszę z tego, że dotarłem do mety (poza startm kolanem i łokciem) bez kontuzji, a on nią naprawdę było łatwo. Bez problemów żołądkowych (które bardzo zwolniły mnie w czerwcu), chyba już mniej więcej zaczynam rozumieć co mój organizm może jeść w trakcie biegu a co nie. Przez prawie 15 godzin tylko raz, i to pod sam koniec biegu, zatrzymałem się by oddać mocz. Logistycznie też dobrze wyszło - podczas biegu miałem zawsze w plecaku to co chciałem mieć i nic ponadto. Wody, a raczej izotoniku nie zabrakło mi ani razu, pomimo palącego słońca w środku dnia.
Z minusów na pierwsze miejsce wysuwa się źle dobrane obuwie. Czołówka nie biegła w takich butach jak ja - na asfalt, tylko w butach trailowych, które muszą mieć chyba znacznie lepszą przyczepność. Takie buty pewnie kosztują trochę, ale w przyszłym roku na pewno w nie zainwestuję.
Muszę też zastanowić się nad kijakmi - jakoś tak intuicyjnie nie widzę żeby słowa "bieganie" i "kijki" chodziły w parze ze sobą, ale w teorii w górach ludziom pomagały. Ja biegłem bez a i tak ludzi na podbiegach wyprzedzałem. Raczej za rok również bez kijków wystartuję.
No właśnie za rok... już nie mogę się doczekać czy i o ile poprawię czas za rok. Choć, koniec końców chyba bardziej odpowiada mi rywalizacja w ultra po asfalcie.