Wróciłem:)
Pełen wrażeń i pod dużym wrażeniem ponieważ znaleźliśmy się w kompletnie innym świecie, przynajmniej takie jest początkowe wrażenie, jednak z upływem czasu wszystko się stawało jasne i zrozumiałe.
Na dzień dobry w Niemczech odwołali nam lot do Bangkoku i musieliśmy czekać jeden dzień na kolejny lot, także na starcie dzień nam uciekł.
W końcu lot, 11h i powitał nas gorący Bangkok 32 stopnie, odczuwalnie około 40, lekki szok ale akurat nie mam problemów z wysokim temperaturami, raczej szybko się przyzwyczajam.
na miejscu byliśmy wczesnym rankiem, a lot do Sajgonu dopiero pod wieczór więc dzień spędziliśmy w BGK na pobieżnym zwiedzaniu, okazało się, że nawet to nie jest takie proste bo zmarł ich król który jest uważany za twórcę potęgi Tajlandii i kończyła się ścisła żałoba trwająca miesiąc, wejście do pałacu królewskiego i oddanie hołdu królowi to kolejka na kilka godzin stania, ogólnie wszędzie tłok, mnóstwo przyjezdnych którzy przyjechali "pożegnać się z królem".
wynajęliśmy łódkę ze sternikiem który nas obwiózł rzeką i kanałami "po okolicy". Generalnie coś na kształt dzielnicy której adresy są na wodzie, do większości nie można dotrzeć inaczej niż drogą wodną.
Później przejażdżka "tuktukiem" czyli trójkołową taksówką, zwinność z jaką się kierujący tym ustrojstwem poruszał była zdumiewająca, nie jestem strachliwy ale podczas 20kilku minutowej jazdy powinniśmy mieć ze 3 dzwony, przy czym powinniśmy jest przekłamaniem bo miałem wrażenie, że kierującemu nawet brew nie drgnęła, zwykła codzienna przejażdżka z turystami:)
Poprosiliśmy, żeby nas zwiózł w miejsce gdzie będzie lokalny ryneczek z jedzeniem i dobry masaż.
zawiózł, jedzenie było super, masaż tylko stóp ale za to po 2 dniach podróży okazał się strzałem w 10:)
W takim miejscu żywią się ludzie pracujący w okolicznych bankach, szpitalach i innych miejscach:) z 10 "straganów" z różnym jedzeniem, od placków, przez owoce morza po różne rodzaje mięs
a tu jedliśmy śniadanie po wylądowaniu w BGK
Cały dzień w BGK i lot do Sajgonu.
W Sajgonie podobne temperatury i mnóstwo skuterów, w zasadzie jakby samochody były tylko dodatkiem, niby o tym wiedziałem ale zobaczyć to na własne oczy to zupełnie inna sprawa.
Od razu lekkie zwątpienie jak my sobie poradzimy z jazdą w takich warunkach, w zasadzie jeżdżę na wszystkim co ma koła i mam za sobą kilka wypraw na pojazdach różnego typu ale przyznaję, że widząc ruch uliczny zacząłem powątpiewać;]
Hostel mieliśmy zarezerwowany już wcześniej więc obyło się bez szukania, rozpakowaliśmy się w pokojach, ogarnęliśmy po podróży, chłopak z obsługi obiecał rano pomoc w znalezieniu motorków, więc poszliśmy w miasto. Okazało się, że 31 października jest hucznie świętowany, skończyło się na imprezie do rana
Rano szybkie ogarnięcie sprzętów, testy łączności, zakup miejscowej karty SIM i pojechaliśmy kupować motorki.
Okazało się, że trafiliśmy do jednego warsztatu gdzie właściciel zaoferował nam 8 takich samych pojazdów więc specjalnie się nie targując dokonaliśmy zakupu, w gratisie dospawali nam większe bagażniki na plecaki, dodatkowe uchwyty na telefony/krótkofalówki i co ciekawe, gniazda USB -hit w chińskich motorkach sprzed mniej więcej 2 dekad
Motorek w drodze:)
Następnie wyjazd z Sajgonu, pojęcie "ale sajgon" nabrało nowego wymiaru, nie da się tego opisać, 1,5h aby wydostać się z miasta, popołudniowy szczyt, upał i niezliczona ilość pojazdów, głównie skuterów. Pozorny brak zasad, pozornie bezsensowne używanie klaksonów, ścisk niemiłosierny ale udało się, choć przyznam, że jak zsiadłem z motorka na pierwszej stacji za miastem to ręce mi latały, miałem problem żeby odkręcić butelkę z wodą, do tego walnęliśmy po browarze, okazało się, że nie ma z tym problemów;-) jeden ze spotkanych funkcjonariuszy wytłumaczył nam, że absolutnie nie wolno pić podczas jazdy
Niestety nie mam żadnej fotki z wyjazdu z Sajgonu ale naprawdę nie było jak zrobić:)
Za miastem już lepiej ale każdy przejazd przez choćby małą miejscowość powodował szybsze bicie serca.
Tu spokojniej
Przejechaliśmy około 100 kilometrów i zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem co nie było specjalnie trudne, w barze w którym się zatrzymaliśmy na jedzenie wskazali na hotel dosłownie 2 kilometry wcześniej, po prostu byliśmy tak zaaferowani, że nikt go nie zauważył.
Pierwszy nocleg w hotelu w którym byliśmy tylko my i właściciel z rodziną, całkiem przyzwoity, byliśmy gotowi na dużo gorsze warunki. Jedzenia nie serwowali ale po krótkiej rozmowie w ogólno zrozumiałym języku migowym właściciel wysłał synów do pobliskiej wioski/miejscowości, a ci przywieźli jedzenie, alko i co tam zamówiliśmy dodam, że nie chciał pieniędzy "z góry" czym byłem lekko zdziwiony ale jak się okazało, na południu i w górach ludzie są bardzo życzliwi i przyjaźni, na północy już nie jest tak ciekawie choć tragedii nie ma.
Słowo wyjaśnienia, mieliśmy z Sajgonu kierować się bezpośrednio nad morze, jednak wymyśliliśmy, że ciekawiej powinno być w górach i się nie pomyliśmy ale o tym dalej:)
Po lekkiej dawce alko i sutej kolacji grzecznie poszliśmy spać bo mnie, a i raczej większości ekipy, pierwszy dzień podróży na motorkach kosztował, sporo wysiłku i sporo stresu.
Także motorki jako sprzęty gości hotelu nocowały w nazwijmy to hotelowym lobby
Kolejny dzień wczesna pobudka, pakowanie i wyjazd, nie zdążyliśmy wyjechać spod hotelu i pierwsza awaria, w jednym z motorków pojawił się wyciek paliwa z baku, przymusowy postój w najbliższej miejscowości i wizyta u miejscowego mechanika, poszło gładko, miejscowi nas szybko wysłali pod właściwy adres, mechanik zabrał się migiem do pracy i po 2 godzinach oddał motorek z załatanym bakiem, koszt usługi niespełna 15 złotych, 20 z napiwkiem
Dalsza trasa w kierunku gór, motorki nie były zbyt szybkie ale za to mocne i jak się później okazało trwałe i generalnie bezproblemowe bo podczas całej drogi przydarzyły się dwa przymusowe postoje, zerwana linka sprzęgła i zalana świeca, ze świecą poradziliśmy sobie sami, linkę naprawił miejscowy w 5 minut i za 5 złotych:) Zresztą z naprawami nie ma żadnych problemów bo w co drugim domu znajdzie się ktoś kto zna się na mechanice i chętnie pomoże, dodatkowo nie kasując zbyt wiele, w zasadzie aż głupio było się targować bo człowiek sobie uświadamia, że oni z tego żyją, i dla mnie 2, 5 czy 10 złotych w tą czy w drugą stronę nie ma żadnego znaczenia, a dla nich już niekoniecznie. Także mam świadomość, że czasem ktoś z nas mógł zedrzeć ale nie spotkałem się z przejawem jakiegoś chamskiego krojenia.
Nie będę się rozpisywał dzień po dniu, wrzucę kilka fotek bo i tak nie dam rady opisać tego co widziałem. Z ciekawszych historii, trafiliśmy w górach do wsi na szczycie góry na 2000 metrów, gdzie były m.in. 2 sklepy, w jednym poznaliśmy młodego chłopaka który całkiem płynną angielszczyzną wytłumaczył nam gdzie jesteśmy ile i ile naprawdę zajmie nam droga w dół do najbliższej miejscowości z czymś na kształt hotelu, 50 kilometrów droga w dół – jakieś 2 godziny, a było po 19.00, do tego ciemno i zbierało się na deszcz. Miejscowy okazał się studentem z Sajgonu który przyjechał odwiedzić rodziców, zaoferowali nam nocleg z którego nie skorzystaliśmy ponieważ stwierdziliśmy, że damy radę zjechać do miejscowości o której mówił.
I fakt, daliśmy radę ale przejazd przez górską drogę w dżungli wyszedł jakieś 3 godziny, a na miejscu problem z dogadaniem się co do hotelu, stanęło na tym, że miejscowi znów zaproponowali nam nocleg u siebie w domu, znów nie skorzystaliśmy bo nagle nie bardzo wiem skąd, podjechała jakaś młoda dziewczyna i pokazała, że mamy jechać za nią, a jedyne co potrafiła powiedzieć to „hotel” 
Faktycznie zawiozła nas do hotelu, wydała klucze do pokoi, pokazała cennik, zostawiliśmy dokumenty i poszliśmy do pokoi. Na pierwszy rzut oka budynek i same pokoje wyglądały dobrze, po bliższym zapoznaniu było już gorzej, rzekłbym znacznie gorzej, sam z kumplem musiałem zmienić pokój w naszym…, no dobra nie o to chodzi narzekać, ale ciężko byłoby się spokojnie położyć nawet będąc nawalonym jak szpadel;-) po zmianie dostaliśmy pokój z dwoma wielkimi łóżkami, nadal daleki od ideału ale wyglądał zdecydowanie lepiej od pierwotnego. Inni tez wymieniali pokoje, na całe szczęście było z czego wybierać bo po za ekipą chińczyków nikogo więcej w hotelu nie było.
Standardowo w hotelu nie było jedzenia, zresztą to pseudo kontynentalne jedzenie serwowane w hotelach mieliśmy w nosie, więc standardowo po ogarnięciu po podróżnym, poszliśmy „w miasto”. Również standardowo spokojnie znaleźliśmy „stritfuda” przy którym trwała impreza, urodziny właściciela, więc po za jedzeniem zostaliśmy uraczeni miejscowym bimberkiem który spokojnie mógłbym służyć za paliwo do naszych motorków, smak przeciętny coś pomiędzy naszym bimbrem, a benzyna bezołowiową z olejem, moc spora, mnie kilka kolejek poskładało ale za to bez kaca na drugi dzień;-) dodam, że nie spotkałem się z kieliszkami, pije się ze szklanek lub kubków
Kolejny dzień to podróż w deszczu, w sumie źle, to nie był deszcz, to była kosmiczna ulewa, ściana deszczu, po kilkudziesięciu kilometrach, w kolejnej miejscowości nie miałem na sobie nic suchego mimo kurtki przeciwdeszczowej i na to jeszcze peleryny. Zatrzymaliśmy się na jedzenie, przebraliśmy się, wymiana butów, skarpetki, worki jak tylko się dało, choć jak się okazało na nic się to zdało…;-)
Pod koniec dnia nawet się rozjaśniło i dotarliśmy w kolejne góry tylko nie było małej wioski tylko coś na kształt miejscowości, no może się rozpędziłem z tą miejscowością, powiedzmy, że coś pomiędzy i znów wjazd na stację benzynową i próba dogadania się co do hotelu. Hotelu nie było ale był dom weselny w którym obiecano nas przenocować, jednak kolejny problem był taki, że to jeszcze pół godziny drogi, pojechaliśmy. Faktycznie, dom weselny, na parterze wielka sala weselna, a w niej zaparkowane samochody sztuk trzy plus nasze motorki sztuk 8
Znów problem z jedzeniem, było już późno, wiec powiedzieli, że szybko mamy się zbierać i lecieć do ostatniego baru w okolicy który nas jeszcze ugości. Wiec bez przebierania tak jak staliśmy, poszliśmy, osobiście byłem lekko wkuty, że nas tak pogonili, a na dodatek jak zobaczyłem ten bar to w ogóle musiałem wyglądać niespecjalnie. Jednak okazało się, że to było pół baru, owszem gospodarze świadczyli „usługi” dla innych jednak w głównej mierze tam mieszkali i przy okazji świadczyli. Niemniej jednak, zostaliśmy tak ugoszczeni, że to miejsce wspominam chyba najlepiej, pyszne jedzenie, na dzień dobry karton piwa i rum. Po pierwszych daniach, dosiedliśmy się do właścicieli siedzących z dziećmi przy drugim stole i się zaczęło, gospodarz wyciągnął swoje trunki, coś podobnego do rumu pomieszanego z bimbrem, nie przekonywało zapachem ale smakowo całkiem, całkiem, nie chciał nam lać za dużo bo twierdził, że nie damy rady, skończyło się tak, że gospodarz poległ, a jego żona była przerażona widząc, że my jeszcze nie skończyliśmy
Jednak nie nadużywając gościnności, zapłaciliśmy z sowitym napiwkiem, dokupiliśmy jeszcze piwa i dwie butelczyny miejscowego rumu i grzecznie dziękując i wymieniając uprzejmości ze starszym synem gospodarza opuściliśmy lokal 
Warto wspomnieć o daniach bo te nie były standardowe nawet jak na miejscowe warunki, nietoperz pieczony – w smaku coś w stylu przesuszonej wątróbki ale smaczne, węże z pól ryzowych, gospodarz pokazywał jak je ogłusza i przyrządza na dużej patelni, bardzo smaczne. Żaby, ślimaki i jakiś owoc który nie mam pojęcia jak się nazywał ale jada się go z przyprawą której nazwy nie poznałem ale w ramach wymiany handlowej otrzymałem od syna gospodarza w zamian za taki komin zakładany na szyję, a bardzo przydatny na motorku do osłonięcia twarzy na przykład Nie wymieniłem wszystkiego, ale dań było kilkanaście w sumie, nie za duże ale tak żeby każdy spróbował.
Rozochoceni udaliśmy się do miejsca noclegowego, a jako że był to dom weselny, więc było całkiem wesoło, okazało się, że wietnamski sprzęt nagłośnieniowy czy oświetleniowy wcale nie był wietnamski tylko japoński, więc uruchomienie go nie było specjalne trudne:D Właściciel był mniej zachwycony ale jak zobaczył, że wcale nie zamierzamy nic niszczyć ani rozrabiać to szedł do nas i jeszcze alkoholem częstował. Do tego okazał się bardzo pomocny bo wiedzieliśmy też, że rano musimy ogarnąć jakiś transport dla nas i naszych motorków ponieważ zjazd z miejscowości był jedną drogą na której w kilku miejscach osunęła się ziemia i nie było możliwości przejazdu, a gospodarz przybytku dysponował ciężarówką i miał sąsiada który miał osobowego busa. Następną miejscowością na naszej trasie miała być już miejscowość nadmorska i w dodatku bardzo turystyczna, dużo Rosjan. Nie bardzo było jak jej uniknąć, ponieważ musielibyśmy dalej jechać przez góry, a nie mieliśmy już ochoty tak moknąć. Wybraliśmy hotel, w dodatku nawet jak na nasze standardy bardzo przyzwoity.
Na wybrzeżu powitała nas ładniejsza pogoda, było też zdecydowanie cieplej, wspomniany hotel w którym ja oddałem wszystkie ciuchy do prania bo plecak po ostatnich dniach się poddał i nie ochronił rzeczy, kosztował około 75 pln za głowę, gdzie na nasze warunki miał spokojnie 4 gwiazdki, basen, saunę i wstrętne śniadanie niby kontynentalne, na ulicy zdecydowanie lepiej się jadło choć akurat w tej miejscowości, przez to że typowo turystycznej nawet na ulicach wszystko było pod turystów co było trochę irytujące, zatęskniłem za górami, za ludźmi którzy tam byli i za ich jedzeniem.
Przejazd przez miejscowości nadmorskie jakieś kilkaset kilometrów, widoki super, miejsca do spania bardziej cywilizowane, ceny wyższe i w sumie w głębi lądu było zdecydowanie ciekawiej.
W jednej z miejscowości sprzedaliśmy nasze motorki i udało się ogarnąć transport lotniczy lokalnymi liniami do Ha Noi, w międzyczasie załatwiliśmy sobie wycieczkę do Ha Long oddalonego jakieś 100 km od Ha Noi, oraz hostel, w sumie w Ha Noi mieliśmy 3 noclegi w tym jeden na statku którym zwiedzaliśmy zatokę. Ha Long - https://pl.wikipedia.org/wiki/H%E1%BA%A1_Long_%28zatoka%29
Odsyłam do wiki, ciężko opisać coś się widziało, a jest tak piękne, że autentycznie zapiera dech w piesiach. Miejsce w chyba w latach 80 wpisane na listę 10 cudów świata, zdecydowanie trzeba zobaczyć, jednak opcja wycieczki która wybraliśmy była średnio przeciętna. Można tam pojechać na własną rękę i na miejscu wynająć motorówkę czy jakąś łódź motorową, a my spaliśmy na statku, łowiliśmy kalmary które później jedliśmy i siedzieliśmy na pokładzie pijąc z nudów bo atrakcje w stylu kajaki po okolicy skończyły się o 17.00, później kolacja i nocne łowienie, oczekiwaliśmy czegoś innego ale nie było jak się zwinąć Na drugi dzień statek zawinął do portu skąd pojechaliśmy do wioski również w górach ale w części lądowej, znów piękne widoki i dobre jedzenie, pływanie łodka po kanale który wiódł przez środek góry ale było tak nisko że trzeba się pochylać żeby nie zawadzić głową o skały, zdecydowanie urokliwe i warte zobaczenia. Później wyprawa rowerowa i zawijka do busa który zawiózł nas do wioski etnicznej. Na miejscu zastał nas piękny budynek z super pokojami, łazienkami, choć za nic w świecie to nie pasowało do nazwy wioska etniczna, lipa zrobiona dla turystów. Jednak i z tej atrakcji wyciągnęliśmy pozytywy bo pozwolono nam przyrządzić samemu jedzenie, robiliśmy popularne sajgonki ale od początku do końca sami. Drugi plus, że po kolacji poszliśmy się przejść po okolicy, po za naszym miejscem do spania prawdziwa wieś, i trafiliśmy na wieczór kawalerski, zostaliśmy zaproszeni i ugoszczeni jak… no nie wiem jaka to określić ale przyszły pan młody powinien się smucić, a był przeszczęśliwy, a jego goście nie mniej bo każdy nasz ruch był filmowany i fotografowany, byliśmy gwiazdami imprezy, że nie wspomnę o tym, że gdy tylko ktokolwiek z nas odstawił naczynie to natychmiast pojawiał się miejscowy z pełnym piwem czy to kubeczkiem miejscowego bimberku o walorach smakowych, a jakże, zbliżonych do bezołowiowej z olejem
A jak puściliśmy polskie hity weselne to już było czyste szaleństwo, jedyny rodzaj na imprezie to stroboskop który napierdalał non stop, także po ich alko i tym stroboskopie mózg jak z miksera gotowy. Na dodatek, miejscowi z ojcem pana młodego na czele wyciągnęli nas na ich dymka, czyli jakiś rodzaj tytoniu palony z takiej długiej rury, kosmos, po takim buchu na 30 sekund traciłem orientację o co chodzi, a oni się cieszyli z tego widoku jak dzieci. Na koniec straciłem mój kapelusz który od lat jeździ ze mną na wszystkie wyjazdy bo ojciec pana młodego był nim zachwycony, tak więc w obliczu takiego ugoszczenia nie mogłem odmówić 
Na drugi dzień wracaliśmy do Ha Noi, jednak te 100 kilometrów w ich ruchu ulicznym spowodowało, że podróż plus jakieś atrakcje po drodze trwała praktycznie cały dzień. Za kiepskie atrakcje na statku dzień wcześniej, właściciel biura w którym wykupiliśmy usługę, obiecał nam że cały następny dzień będzie do naszej dyspozycji jako przewodnik po stolicy i tak się stało.
Oprowadził nas po pięknym „starym mieście” Ha Noi, zabrał do restauracji zbliżonej do tego co rozumiemy pod tym pojęciem ale z lokalnymi specjałami typu zapiekane skóry z kaczki i wiele innych których naprawdę nie sposób opisać. W każdym razie podczas całej wyprawy zjadłem w zasadzie wszystko co oferowali, łącznie z glizdami z których robią placki, niesamowity widok, w naczyniu widać je żywe, zamawiasz i widzisz jak biorą garść, obtaczają w czymś w stylu bułki tartej, przyprawiają i smażą na twoich oczach, w smaku mocno słone ale w sumie bardzo smaczne. Do tego jadłem młodego krokodyla, stare podobno źle smakują i wszystko co wymieniałem powżej. Jednego „przysmaku” nie skosztowałem, jajko gotowane na twardo z małym kurczakiem w środku, miejscowy przysmak podobno, kolega zjadł, odruchu wymiotnego się nie ustrzegł ale jak wspomniał, nie z powodu walorów smakowych tylko jak poczuł, że mu coś w zębach trzeszczy to sobie przypomniał co konsumuje;-)
W samym Ha Noi jest naprawdę co zwiedzać, kilka dni trzeba zarezerwować, np. najstarsza uczelnia w kraju mieszcząca się w oryginalnych budynkach z przed około 1000 lat, absolwenci po chyba 7 latach nauki muszą znać perfekcyjnie 6 języków i są elitą, zostają politykami, lekarzami. Jeśli absolwent wyjedzie za granicę i nie wróci, cała rodzina się od niego odwraca, uczelnie miał skończyć żeby służyć krajowi.
Do tego wielki targ na którym można kupić wszystko, a na który raczej nie trafiają turyści, robi wrażenie bo jednego kumpla zgubiliśmy, a miał wyładowane radio, wyłączony telefon, znalezienie go ponad 2 godziny
Z rozmów z przewodnikiem wyszło, że ustrój komunistyczny wszystkim bardzo odpowiada, Ho Szi Min jest ciągle dla wielu Wietnamczyków bardzo ważną postacią, pytaliśmy czy coś jak Lenin dla Rosjan, przewodnik z poważną miną pokiwał głową 
Wszystko naprawdę opisane po krótce, i pewnie trochę chaotycznie ale reasumując, jak dla mnie wyprawa życia, pierwszy raz w Azji i zobaczenie tego na własne oczy to niesamowite wrażenie. Z najciekawszych rzeczy które bym wymienił to jedzenie, jedzenie i jedzenie ;-), ludzie generalnie bardzo życzliwi i pomocni, życie odbywające się w dużej mierze na ulicach, niesamowity widok zobaczyć choćby jak ludzie odwożą dzieci do szkoły na skuterkach na których siedzą 4 osoby, dwójka rodziców i dwójka dzieci. Wyjść na ulicę w pierwszy dzień w Sajgonie i zostać zaproszonym na mrożoną kawę przez zupełnie obcych ludzi którzy dodatkowo nie mówią, w żadnym języku oprócz swojego No i oczywiście widoki, widoki w górach i na Ha Long nieziemskie. Generalnie nie polecam miejscowości nadmorskich, turystyka w pełnej krasie, niestety tu pojawia się problem, taki wyjazd jest sensowny wtedy jeśli przemieszczamy się sami, samochodu nie można wypożyczyć, można wypożyczyć auto tylko z kierowcą, więc zostaje skuter, rower, własne nogi ewentualnie korzystanie z busów lub autobusów. Szczerze gdybym pojechał na zorganizowany wyjazd i wysadziliby mnie nad morzem, byłbym średnio zadowolony bo na takie wakacje jeździ się do nie wiem, Hiszpanii czy inne Grecje.
W Ha Noi spaliśmy w hostelu którego właścicielem był chłopak Słowak który od pół roku jest w Wietnamie bo stąd pochodzi jego ojciec, a on po szkole na Słowacji postanowił wyjechać do kraju ojca, najlepsze było to, że całkiem nieźle mówił po polsku
no i ugościł nas bardzo serdecznie 
Z Ha Noi lot do Bangkoku gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg w jednym z najsłynniejszych hoteli w mieście Lebua, hotel znany z filmu Kac Vegas. Widok z apartamentu czy z hotelowego baru na ostatnim piętrze genialny, widok na miasto które nigdy nie śpi. Do tego po przybyciu na miejsce okazało się, że nasz apartament nie jest jeszcze gotowy więc dostaliśmy open bar… Co bym nie napisał to mało kto uwierzy, pozostańmy przy widokach z dachu hotelu ;-)
Tak jak wyżej, dla mnie wakacje życia ale mam nadzieję, że nie ostatnie, ekipa się super sprawdziła, 8 typów różnie bywa, ale nie było żadnych krzywych akcji, wszyscy razem, jak coś się działo każdy miał okazję się wykazać. Na przyszły rok sa plany na Argentynę i Peru samochodami przeprawowymi i kierunek na drogę śmierci przez góry, czy wyjdzie nie wiem ale żona wydała zgodę także jestem na liście;-)