Kiedyś jechałem po mieście za motorem. Jechał wolno, bo i uliczki były kręte. Zatrzymaliśmy się na światłach. On pierwszy i za nim ja. Zapaliło się zielone, a on ruszył z piskiem. Rozpędził się, jak sam mówił do 60km/h, i wyrzuciło go na studzience. Nie opanował motoru i walnął w przydrożne drzewo. Efekt - rozcięta twarz, poszarpana szyja i złamana ręka. Przy takiej małej prędkości i przez głupią studzienkę. Ja dziękuję za takie atrakcje.
Kiedyś jechałem ze starszymi na wczasy. Pod Ostródą, po wyjechaniu z tych ostrych zakrętów jechał z naprzeciwka motor. Dał kierunek, że skręca w lewo, ale zachciało mu się zrobić obera na skrzyżowaniu. Zrobił pierwszego i zaczynał drugiego, ale trochę go zarzuciło i walnął w nas czołowo. Spadł na przednią, a potem tylną szybę. Dobrze, że jechaliśmy solidnym samochodem. Później okazało się, że noga poniżej kolana trzymała się tylko na skórze. Miał szczęście, że akurat przebywał w Polsce światowej klasy chirurg i jakoś go poskładał