Za nami dwa dni Ekstraklasy i już nasuwa się jeden wniosek. Klucz do sukcesu - odpalić stronę Ryanaira i wpakować do samolotu tabun Hiszpanów. Badia, Carlitos, Suarez, teraz Angulo, który melduje się w polu karnym Legii z takim spokojem, jakby wjechał wózkiem do Carrefoura, a nie stanął oko w oko z bramkarzem mistrza Polski. Piąty sort Hiszpanów - zawodnicy, którzy zahaczyliby się w ojczyźnie maksymalnie na drugim poziomie - mają w Ekstraklasie taki luz, że aż strach pomyśleć, co mówią prywatnie na temat naszej ligi swoim rodakom.
Władze Wisły Kraków mówią wprost: to najtańszy i najbardziej opłacalny towar na rynku. To po prostu chodzące promocje. Nie oczekują nie wiadomo czego. Przyjdą grać za pensję niewiele wyższą niż u kilku młodzieżowców z Legii w ostatnich latach. Nie trzeba płacić odstępnego, bo sami palą się do rozwiązania kontraktu z poprzednim pracodawcą, a i kwoty za podpis to zazwyczaj pstryknięcie palcem i klepnięcie pierwszego lepszego przelewu. Za takiego Bartosza Śpiączkę (czy wielu innych pierwszoligowców) trzeba wyłożyć 200 tysięcy euro za transfer + dodatkowe koszty, a chłopak z trzeciej ligi hiszpańskiej przyjdzie za frytki i wypruje sobie żyły, bo to jego życiowa szansa.
Quintana z Tarragony, Cabrera z Cadiz, Palanca z Tarragony czy Llonch z rezerw Granady... Wzór kariery dla Hiszpana zaczyna stawać się prosty: nie odpaliłeś w Primera División? Nie poszło ci w Segunda? Dawaj do Polski! Okno na świat. Fajny kraj, sporo rodaków, zarobisz niewiele, ale też wiele nie wydasz, bo tanie życie, pograsz sezon-dwa i ruszysz do Azerbejdżanu, Kazachstanu czy Turcji, gdzie zgarniesz pięć razy tyle. Tylko dlaczego tak niewiele klubów z tego korzysta?
Ćwiąkała na fejsie redaktor Weszło