Zważywszy na przepaść jaka dzieli czołówkę polskiej ligi od czołówki ligi angielskiej, na przepaść finansową i wszelkie inne rowy mariańskie dzielące oba kluby, trzeba przyznać, że wstydu nie było.
W pierwszej połowie Lech wystraszony. W drugiej powalczył i prowadził wyrównaną walkę do zejścia Arboledy. Wtedy cała defensywa się posypała i zaczęła przypominać wielką czarną dziurę w środku ichniej galaktyki.
Ładnie grał gdzieś do 70 minuty Henriquez - później jednak "zdechł" i był niemiłosiernie ogrywany przez Johnsona. Nieźle walczył Kriwiec, dobrze trzymał tyły w ryzach Arboleda (choć przy drugim golu nie przypilnował Adebayora). Reszta całkiem poprawnie z pewnymi wyjątkami:
1) Burić. Jednak w takim meczu potrzebna jest na bramce ostoja, człowiek, który może coś uratować. Burić nie obronił w tym meczu nic. No dobra, strzał w środek bramki w 88 minucie.
MC oddało chyba 4 strzały w bramkę w całym meczu, 3 z nich to gole.
Dodajmy do tego źle ustawionego bramkarzy przy golu nr 2 i niepewne zachowanie przy golu nr 3. Szkoda - z lepiej dysponowanym bramkarzem Lech mógł tego meczu nie przegrać.
2) Tschibamba. Gola strzelił, ze dwie inne sytuacje miał. To jest zawodnik, który może być dobry jako ten kończący akcje. Jak dostanie ostatnie podanie może strzelić i gola strzelił. Ale jak on się bierze za rozgrywanie akcji to jest istny kabaret.
Spierdzielił dobre 80-90% akcji w których brał udział. Mnóstwo niecelnych podań, a niektóre straty były naprawdę komiczne.
Jest szybki, przebojowy, ale technicznie surowy jak zdechła ryba. Rudnevs przez 15 minut zrobił na boisku kilka razy więcej w rozgrywaniu akcji niż Tschibamba przez cały mecz.
Niemniej nie było tak źle. Porażka wkalkulowana, sensacji nie było, ale wstydu też nie. Lech pokazał, że może pograć z takimi rywalami. W ostatnich latach bywały mecze podobnego kalibru gdzie nasze drużyny przez cały mecz nie zrobiły jednej składnej akcji - zwłaszcza pamiętam taki wpier*ol jaki Legia dostała w Walencji.